Wspomnienia z Kazachstanu - część 5 - Zgromadzenie Księży Marianów - Tajynsza

Idź do spisu treści

Menu główne:

Wspomnienia z Kazachstanu - część 5

... > Wspomnienia > Wspomnienia z Kazachstanu


Przez cały czas [żyliśmy] bez prawdziwych wiadomości. Radia nie było, gazety wszystkie przeterminowane, w języku kazachstańskim „Prawda”, ale co w niej było prawdziwego... My czekaliśmy na pomyślne wiadomości dla nas. Od wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej od Ojca nie mieliśmy żadnych wiadomości, ani z Polski od Rodziny. Mijał rok za rokiem naszej niewoli i nędzy, w strasznych upałach w lecie i w mrozach na kilkadziesiąt stopni w zimie. W lecie brakowało chłodu i cienia, studnie wysychały. Deszcz padał tylko kilka razy w czasie naszego pobytu. W zimie straszne mrozy, zamiecie śnieżne. Ciężko było nam przyzwyczaić się do tego klimatu. Tubylcy dobrze nas traktowali, nie było nienawiści wśród mieszkańców wsi do Polaków. Wieś zamieszkiwały 62 rodziny, z czego 49 rodzin to Niemcy. Oni też byli gorzej traktowani. Co kilka lat były masowe aresztowania mężczyzn. Ostatnie z nich odbyło się na krótko przed naszym przyjazdem i nikt z aresztowanych nigdy nie wrócił, ani nikt nigdy nie dowiedział się, co z nimi się stało. Niemki trochę politykowały z Polakami, miały zaufanie do nas. Zwłaszcza osoby starsze opowiadały, jak za cara żyli wszyscy w dostatku. Czekały też na swoje wyzwolenie.


Przyszła wczesna jesień w 1944 roku. Mama pracowała 15 km od wsi przy zbiorze warzyw, a ja Jej pomagałam. Gdy wracaliśmy do wsi, wiozły nas wozy. Gdzieś w połowie drogi spotkał nas predsiedatiel. Jechał „tarantasem” nam na spotkanie i oznajmił, że jutro rano Polacy mają być gotowi do odjazdu. O 8:00 rano, 27.IX.44 r. zbiórka przed Selsowietem. Mama i Ciocia nie spały tej nocy. Szykowały się do podróży, piekły placki na drogę. Rano Mama zbudziła nas, dała nam jeść i poszliśmy na miejsce zbiórki. Tam już czekało kilka drabiniastych wozów zaprzęgniętych w woły. Załadowano wszystkich i ruszyliśmy z powrotem. Trzeba było dojechać do stacji kolejowej Martuk. Jechaliśmy kilka dni wołami, przeprawialiśmy się przez głęboką rzekę na drabiniastych wozach, byliśmy przemoknięci i wystraszeni. Nareszcie dojechaliśmy do Martuka, gdzie czekał nas transport wagonów towarowych. W niektórych wagonach już byli Polacy z innych miejscowości. Nikt nie wiedział, dokąd nas powiozą. Wszyscy niepokoili się, martwili, że może w jeszcze gorsze miejsce trafimy. Wojna trwała jeszcze i wiadomo było, że prosto do Polski nie możemy jechać, choćby nawet chcieli nas tam zawieźć. Załadowano nas znowu do wagonów towarowych i jechaliśmy.


Okazało się, że jedziemy w kierunku Polski. Ludzie cieszyli się niezmiernie. Jechaliśmy ponad miesiąc (27.IX.1944
05.XI.1944), aż nasz duży transport zatrzymał się na przystanku w małej wiosce Nowyj Szpejer na Ukrainie. Polakom kazano przenieść się do wsi Stary Szpejer, odległość 7 km. Trzeba było przejść pieszo i przenieść, co kto posiadał. Wieś Stary Szpejer była duża jak miasteczko, domy okazałe, murowane, otynkowane, z werandami oszklonymi kolorowymi szybami. Domy stały w kilku długich rzędach, co tworzyło kilka ulic wzdłuż i wszerz. Wieś była cała wyludniona. Podobno mieszkańców wysiedlono do Kazachstanu byli to niemieccy osadnicy. Zajęliśmy nieduży pusty domek, bez żadnych sprzętów. Do spania Mama zrobiła prycze, z cegieł nóżki, a zdjęte drzwi z zawiasów położone na cegłach, zaścielone suchymi liśćmi z kukurydzy, przykryte starymi kocami do siedzenia i spania. Powiedzieli nam, że najdłużej na miesiąc zatrzymujemy się w tej miejscowości, ale jak się okazało mieszkaliśmy tam jeszcze rok. Ludzie szukali pożywienia i nic nigdzie w pobliżu nie można było znaleźć. Od razu żywiliśmy się podsuszonymi winogronami, których było pełno na plantacjach. Winogrona te były na krzakach i pod krzakami w opadłych liściach. Był listopad.

W niedługim czasie wybuchła epidemia tyfusu plamistego. Nie ominęła naszej rodziny. Najpierw zachorowała Mama i średnia siostra. Po kilku dniach choroby straciły przytomność, tylko coś majaczyły przez sen. Nie było żadnej pomocy lekarskiej, byliśmy bezradni, chorym nie było można w niczym pomóc. Tylko co parę godzin wlewaliśmy im do ust po kilka łyżeczek letniej przegotowanej wody. I tak nadszedł dzień 8.XII.1944 r. Dzień najsmutniejszy dotąd w całym moim życiu. Zasnęła na wieki moja Najdroższa Mama, nie odzyskawszy przytomności. Po takim ciężkim życiu, wypełnionym po brzegi troską o nas, pracą ponad siły i rozpaczą. Martwiła się, czy życia jej starczy, żeby nas wychować. Odeszła tak cichutko… Nawet nie usłyszałam głośniejszego oddechu. 16.XI.44 r. skończyła 38 lat. Zostawiła nas biedne sieroty na obczyźnie
nie doczekała. A było już blisko do końca niewoli… Tak mi żal, że nie mam nawet grobu mojej Matki. Dziś po tylu latach słowa te piszę przez łzy.

Siostra ledwo przeżyła, prawie nie oddychała, spała nieprzytomna. Ktoś doradził, żeby położyć jej lusterko na usta i ukazała się odrobina pary na lusterku. Przeżyła, a już miała zdjętą miarę na trumienkę. Dla mojej Mamy znajomy pan Belach
stolarz z Leska, sklecił coś, co trudno nazwać trumną, bo nie było desek. Pochowaliśmy Mamę. Gdy siostra oprzytomniała, pytała się, gdzie jest Mama. Mówiłam, że pojechała na bazar do Odessy. W końcu zmuszona byłam powiedzieć jej prawdę, że Mama nie żyje. Co ona wyprawiała, gdy ją zaprowadziłam na grób Mamy! Krzyczała, żeby mamę odkopać, bo ona chce się pożegnać.

Niedługo przed Bożym Narodzeniem 1944 r. zachorowaliśmy. Ciocia, ja i najmłodsza siostra. Początek choroby pamiętam, a później straciłam przytomność. Leżałyśmy tak we trójkę, a opiekowała się nami średnia, dziewięcioletnia siostra. Podawała nam roztopioną ze zgarniętego śniegu, mętną, nieprzegotowaną wodę. Wody ze studni nie mogła nabrać, bo studnia była na „żuraw”, który był cały oblodzony i drewniane wiadro też, trzeba było więc siły i sprytu, żeby nabrać wody.


Gdy oprzytomniałam, zobaczyłam, że Ciocia nie żyje. Pytałam siostrę, co Ciocia robi, ona odpowiedziała, że śpi tak już kilka dni, ale ona ją wodą poi przez cały czas. Wtenczas zaczęłam płakać. Kazałam siostrze iść do pani Biodrowiczowej. Jeśli żyje i może, niech przyjdzie. Ja byłam taka słaba, że nie mogłam wstać na nogi. Siostra poszła. Przyszła pani Biodrowiczowa i zadecydowała, że nas zabierze do siebie. Ona z trzema córkami kilkunastoletnimi przeżyła tyfus, wszystkie przetrwały. Posłała znów moją siostrę po swoje córki. Gdy przyszły, zabrały nas do siebie. Mnie i najmłodszą siostrę musiały przenieść, bo nie byłyśmy w stanie przejść, chociaż było niedaleko. Zabrały wszystko, co było nasze. Tylko Ciocia została… Pani Biodrowiczowa zadbała, żeby Ciocię pochować. Nie znaliśmy dokładnie daty śmierci. Ustalono 6.I.1945 r. Przeżyła 36 lat. Aktów zgonu zmarłych na Ukrainie Polaków nie wydawano, nie było żadnego urzędu w tym czasie, gdy Polacy masowo umierali na tyfus.


Przeżyliśmy tyfus plamisty bez odrobiny lekarstwa, w nieopalonych mieszkaniach, o głodzie. Ile człowiek może wytrzymać? Naprawdę dużo. Po śmierci Cioci rozpaczałam podwójnie. Ciocia była naszą Chrzestną Matką. Obiecała, że jak będzie żyć, zastąpi nam Mamę, że poświęci się dla nas, ale los okrutny chciał inaczej. I tak miałam podwójną rozpacz po Ich śmierci.

Ciąd dalszy nastąpi...


Zofia Wonka
Przedruk za: Głos Polski,
Nr 29 (październik - listopad - grudzień 2009)



...czytaj dalej...

 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego