Wspomnienia z Kazachstanu - część 3 - Zgromadzenie Księży Marianów - Tajynsza

Idź do spisu treści

Menu główne:

Wspomnienia z Kazachstanu - część 3

... > Wspomnienia > Wspomnienia z Kazachstanu


Podczas nieobecności Mamy i Cioci ja musiałam opiekować się siostrami. Siostry moje chodziły do "Dietsadu". Przebywały tam od rana do popołudnia, dostawały 3 razy na dzień jeść. Nie były takie głodne jak ja. Nieraz to nawet coś dobrego dostawały do jedzenia. Dla dzieci kołchoz nie żałował na wyżywienie. Było mleko, kasza jaglana, mąka na zacierki, chleb też był z lepszej mąki, tak, że można było wytrzymać. "Dietsad'' był czynny przez kilka miesięcy w czasie wiosny i lata. W zimie nie było pracy w polu, a dzieci nie miały ciepłych ubrań, więc siedziały w domu.


Pierwsza zima była dla nas bardzo ciężka. Trzeba było przyzwyczajać się do zimna i głodu. Moja najmłodsza siostra, po kilka razy na dzień płakała i wołała "Mama chleba!" Siostry moje szybko nauczyły się niemieckiej mowy. Między dziećmi, nie chciały wiele mówić po polsku. Ja musiałam starać się o to, żeby nie zapomniały języka polskiego.


Mama pracowała w zimie w oborach, przy bydle. Trzeba było karmić, poić, obornik wywozić, pielęgnować chore sztuki. Nieraz Mama w zimie musiała jechać z kilkoma jeszcze osobami saniami w step, po słomę do stert. Dostawała kilka zapałek z kawałkiem tekturki z siarką i widły na długim drążku. To miała być obrona przed wilkami. Trzeba było rozpalić ogień, gdyby wilki napadły. Zawsze płakałam, gdy Mama musiała jechać. Bałam się, żeby Mamy wilki nie zjadły.


Jeszcze było trochę pracy. 15 km od wsi płynęła rzeka Chobda. Koryto miała bardzo głębokie, ale przez upały wody zostawało tylko jak w potoku. Po przyjeździe Polaków udoskonalono system nawadniania: Rosjanin - ogrodnik Władimir Nikora oraz Polak - pan Jan Biodrowicz, który pomagał mu i doradzał. Nawadniano działkę ziemi, na której sadzono kartofle, kapustę, buraki ćwikłowe, pomidory, cebulę, Ziemia nawodniona była bardzo urodzajna, wszystkie warzywa były dorodne. Na trudodni nie dawali, gdyż wszystko zabierano do powiatu (rejonu). Mama zabierała mnie ze sobą do zbioru warzyw. Za to miała więcej wypracowane, a ja dostałam zupy ze wspólnego kotła. Była to zupa z warzywami, których było zawsze brak.


Do stałej pracy nie chodziłam, bo w naszym kołchozie nie zatrudniali dzieci zarobkowo. Dzieci szkolne pracowały tylko podczas akcji tępienia susłów. Zbierały też kłosy, przeważnie na proso. Dzieci chodziły do szkoły. Tylko w zimie, kto nie miał w co się ubrać, siedział w domu. Ja w pierwszym roku po przyjeździe poszłam do III klasy. Z nauką nie miałam trudności. Język rosyjski nie był dla mnie trudny. Uczyłam się do wojny, w II klasie ukraińskiego. Jeszcze chodziłam do IV klasy, a później zamiast do V rosyjskiej, chodziłam jeszcze rok do IV, bo wolno było uczyć dzieci polskie od I do IV klasy po polsku.


Była z nami we wsi pani Jadwiga Lorencowa, nauczycielka, która sama uczyła wszystkie polskie dzieci. Podręczników żadnych nie było, oprócz polskiego. Resztę przedmiotów tłumaczyła z rosyjskich podręczników. Uczyłam się dobrze w III klasie, ale miałam obniżone oceny za to, że nie chciałam należeć do "pionierów" i za noszenie medalika. W czwartej klasie uczyła mnie pani Lorencowa, od której otrzymałam lepsze oceny.


Do wybuchu wojny w 1941 r. otrzymywaliśmy listy od Ojca z Węgier, listy od rodziny z Polski, kilka 5 kilogramowych paczek z żywnością oraz przekazem pocztowym na kilkaset rubli za sprzedane na licytacji pozostawione mienie - nadawcą było NKWD w Lesku.


Już nie pamiętam, czy to było pierwszej zimy 40/41 czy później, kiedy to dla Polaków nadeszła pomoc z Ameryki: koce i tłuszcz. Otrzymaliśmy na 5 osób 2 koce i chyba był to smalec. Polacy wybrali między sobą "męża zaufania”. Był nim pan Kazimierz Piotrowski. Starszy pan, załatwiał różne sprawy dotyczące Polaków i nieraz jeździł do rejonu i obłasti.


Gdy wybuchła wojna kontakt ze światem prawie całkiem się urwał, prawie żadne wiadomości do nas nie docierały. Nie było nam dane przeżyć bombardowań i świstu kul, front był od nas daleko, ale za to przeżyliśmy to, czego inni ludzie nie potrafią sobie nawet wyobrazić. Żyliśmy w strasznej biedzie. Za pracę niewiele płacili, czasem dawali trochę zboża, słomy i suszonego obornika na opał. Wszystko jako zaliczkę, a później po obrachunku rocznej pracy okazywało się, że za dużo dali. I tak zostawał niekończący się dług, rosnący z roku na rok. Oprócz zaliczek, pracujący otrzymywali 200 g chleba. Nieraz była to tylko garść okruszyn, zależy, z czego chleb był pieczony, z jakiego zboża była mąka. Do tego pracujący w polu otrzymywali 1 litr jakiejś zupy, np. kaszę jaglaną na wodzie okraszoną trochę olejem rzepakowym. Czasem, gdy w zupie gotował się kawałek baraniny, to kawałeczek mięsa też się znalazł. Mama, jak wiedziała, że do domu wróci w tym dniu to zostawiała połowę zupy dla mnie. Gdy przyjechała wołami późno w nocy, to ja miałam ucztę. Jadłam tą zimną zupę. Często w dzień jadłam tylko trochę jeden raz. Żyliśmy w niedostatku, brak było wszystkiego: soli, mydła, nafty, nici, zapałek. Nie było czym prać, ani się myć, dlatego nie można było wytępić wszy, które nie omijały nikogo. Po ogień chodziło się do domu ze starym garnkiem, gdzie szedł dym z komina.

Ciąd dalszy nastąpi...

Zofia Wonka
Przedruk za: Głos Polski,
Nr. 27 (kwiecień - maj - czerwiec 2009)

...czytaj dalej...

 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego