Nigdy nie zapomnę stepów Kazachstanu - Część 3 - Zgromadzenie Księży Marianów - Tajynsza

Idź do spisu treści

Menu główne:

Nigdy nie zapomnę stepów Kazachstanu - Część 3

... > Wspomnienia > Nigdy nie zapomnę stepów Kazachstanu


Czerwiec 1941 roku. Wybuch wojny rosyjsko-niemieckiej. Ogarnia nas radość i nadzieja na myśl o rychłym objęciu aresztowanych i nas amnestią i nadzieja na utworzenie Polskiej Armii pod dowództwem generała Sikorskiego. (...)

Luty i marzec 1943 roku to nowy cios dla nas. Polacy (urodzeni do 1927 roku) zostali wezwani do Bogdanówki (ok. 40 km od Dimitrowki) celem odebrania rosyjskich paszportów. Ponieważ wszyscy zdecydowanie odmówili ich przyjęcia, toteż zostali potraktowani bardzo źle i powiadomieni o ewentualnym wywiezieniu do łagrów. Ogarnęła nas panika. Już tego dnia wieczorem, po powrocie z Bogdanówki, rozpoczęliśmy starania o chleb i ciepłą odzież na drogę. Niestety, nikt nie był w stanie nam pomóc. Nawet zaprzyjaźnione z nami rodziny kołchoźników. Oni też prawie nic nie posiadali. W zastraszeniu i w ogromnej niepewności trzymano nas do maja, do czasu powstania Polskich Sił Zbrojnych w Sielcach nad Oką. Nastąpiła wyraźna zmiana (na lepsze) w traktowaniu nas.

Po Wielkanocy 1944 roku nasze panie: Julia Wronowa, pani Walczuk i pani Tomaszewska postanowiły (za zgodą naszych mam) uzyskać zgodę miejscowych władz na przygotowanie akademii z wyeksponowaniem akcentów patriotycznych. To co wydawało się niemożliwym, stało się możliwe. Świetlica szkolna „pękała w szwach”. Na widowni zasiedli ludzie starsi, młodzież i dzieci. My, wygnańcy, czuliśmy się dumni. Czuliśmy się zwycięzcami. Akademię rozpoczęliśmy hymnem polskim, następnie był polonez, mazur, krakowiak, piosenki wojskowe i harcerskie, wiersze, a na koniec „Boże coś Polskę”. Jeszcze dziś, po tylu latach płaczę na wspomnienie tego, co się działo. Ogromny aplauz, nieskończenie długie brawa, wiwatowanie, płacz i śmiech. Jednym słowem
euforia.

Podobny sukces osiągnęliśmy podczas drugiego dnia Bożego Narodzenia. Myślę, że na tę „pobłażliwość” w stosunku do naszego programu wpływ miało tworzenie się Armii Polskiej, powstanie Związku Patriotów Polskich i przykłady naszego patriotyzmu.

Niestety, pod względem fizycznym i psychicznym z każdym dniem byliśmy słabsi. Niedożywieni, wyczerpani chorobami i pracą, błagaliśmy Boga o wytrwanie, bo gdzieś na dnie serca tliła się nadzieja, że nastąpią zmiany na lepsze. (...)

Dokładnych dat już nie pamiętam, ale w drugiej połowie 1945 roku wybrana spośród nas czteroosobowa delegacja udała się do Kiellerówki po przydział pomocy UNR-owskiej. Był to tłuszcz, olej, cukier w kostkach i czekolada. Każda rodzina coś dostała. Szybko staraliśmy się dokonać wymiany z kołchoźnikami na mleko, mąkę lub zboże. Drugi przydział otrzymaliśmy w lutym 1946 roku. W delegacji znalazłam się i ja. Po drodze docierały do nas różne wiadomości na temat naszego ewentualnego powrotu do kraju. Pomimo ogromnego mrozu, śniegu do pasa, towarzystwa zgłodniałych wilków
postanowiliśmy bez odpoczynku wracać z zasłyszanymi wiadomościami do Dimitrowki. Wraz ze mną był pan Jakubowski (nasz człowiek zaufania) i Zbyszek Mordec.

Byliśmy okropnie przemarznięci i opuchnięci. Ja rozchorowałam się i do naszego wyjazdu nie byłam w stanie pójść do pracy. Otrzymałam za to pisemną naganę z groźbą potrącenia jakiejś ilości zboża za każdy dzień nieobecności w pracy. Ogromnie żałuję, że ten „historyczny” dokument zagubiłam.

W marcu 1946 roku dobry Bóg pozwolił nam na dobre pożegnać nieprzychylny dla nas klimat. Nie opuszczał nas jednak żal na myśl, że opuszczamy przychylnych nam ludzi. W dniu naszego wyjazdu miejscowa ludność otrzymała dzień wolny od pracy, by mogła nas pożegnać i odprowadzić. A odprowadzali nas nawet do 20 km z pieśniami na ustach. Do Bogdanówki, na pierwszy nocleg odwieziono nas saniami. Stąd samochodem do Pietropawłowska, a dalej pociągiem.

Jechaliśmy, a właściwie w naszym przypadku wlekliśmy się i wciąż nie mogliśmy uwierzyć, że to nasz prawdziwy powrót. Tym razem drzwi wagonu mieliśmy otwarte. W każdym miejscu zatrzymania się pociągu mogliśmy wyskoczyć z niego na ziemię, pochodzić i porozmawiać z przypadkowo spotkanymi ludźmi. Nie przewidzieliśmy, że miejscowa ludność (aż do przejechania Uralu) będzie błagać o odrobinę chleba. Dawaliśmy wszystko, co jeszcze mieliśmy.

W Brześciu żegnaliśmy z ogromną ulgą Związek Radziecki, a na pierwszej polskiej stacji padliśmy na kolana, całując polską ziemię. „Okropnie” płakaliśmy ze szczęścia.

Nasz transport dotarł do Szczecina. Zostaliśmy ulokowani na Wałach Chrobrego. I tu zaczął się nasz drugi koszmar. Ale to już zupełnie inny temat.



Alicja Dawidowicz
Opracowania i skrótów za zgodą Pani Alicji Dawidowicz dokonał Leszek Parus
Przedruk za: Głos Polski, Nr 34 (styczeń
luty marzec 2011)




 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego