Nigdy nie zapomnę stepów Kazachstanu - Część 2 - Zgromadzenie Księży Marianów - Tajynsza

Idź do spisu treści

Menu główne:

Nigdy nie zapomnę stepów Kazachstanu - Część 2

... > Wspomnienia > Nigdy nie zapomnę stepów Kazachstanu


Początkowo żyliśmy z wymiany rzeczy przywiezionych z Polski. Do pracy nie brano nas w obawie, że jako wrogowie Związku Radzieckiego możemy dopuścić się dywersji. Przywiezione z Polski rzeczy „topniały” w szybkim tempie, bo jeść się chciało.

Wobec takiego stanu, spośród Polaków powołano delegację, w skład której weszli: p. Jakubowski, p. Tomaszewska i p. Gadziemba. Delegacja ta udała się do Rady Kołchozu z petycją przydzielenia nam pracy. Owszem, pozwolono nam pracować (dzieciom też) na różnych stanowiskach fizycznych za 200 gram chleba (za dniówkę). Czas trwania pracy: od wschodu do zachodu słońca, czyli praktycznie 12 godzin. O dopuszczeniu nas do pracy, „predsiedatiela” przekonali brygadziści
Koreańczycy. Jak się okazało, byli oni bardzo wrażliwi na ludzkie nieszczęście, jako że sami w czasie deportacji doznali biedy i upokorzeń. Z czasem i inne narodowości nabrały przekonania, że Polacy godni są zaufania i szacunku.
Rozpoczęło się lato. Posłano nas w pole do pielenia zboża, grabienia siana i jego zwózki. Ta pora roku przeminęła bardzo szybko. Z każdym dniem czuliśmy się bardziej zmęczeni. Z wioski na pole chodziliśmy pieszo
blisko 10 km w jedną stronę. W ciągu dnia ogromny upał, oślepiające słońce, deszczu jak na lekarstwo (34 razy w ciągu lata) i dla kontrastu bardzo zimne noce. Niedożywieni, pozbawieni owoców, warzyw i cukru, zaczęliśmy zapadać na różne choroby. Awitaminoza, malaria, kurza ślepota, szkorbut zaglądają do nas coraz częściej. (...)

Jesień trwała bardzo krótko. Żniwa i zwózka płodów rolnych odbywała się w pośpiechu. Całą jesień przyjeżdżały ciężarówki wojskowe i wywożono zboże na potrzeby wojska. Już w pierwszej dekadzie października zaczyna padać śnieg i z każdym dniem wzmaga się mróz. Pod koniec października zaczynają się burany.

Pierwsze Boże Narodzenie smutne, tragiczne, bez bliskich, bez choinki, bez pasterki...

Już drugi rok naszego wygnania. Zima roku 1941. Nasza wioska to olbrzymia śnieżna góra. Dziwny świat. Straszne śnieżne burany są zarazem zapierającym dech zjawiskiem przyrodniczym. Po buranie
cisza, przeraźliwie jaskrawe światło słoneczne i skrzypienie śniegu pod stopami. Z odległości kilometra można liczyć cudze kroki. Ta góra śniegu nie jest wcale taka zła. Dzięki tej śnieżnej pierzynie można w domu wytrzymać, bo któż przy temperaturze minus 40 stopni był w stanie ogrzać mieszkanie zgromadzonym „kiziakiem” lub suchym piołunem. Dziwny duet, wiatr głośno „wyje” na dworze i wyją także wilki, tuż przy sterczącym ze śniegu kominie. Zmyślne stworzenia. Latem ubarwione normalnie, zimą zmieniają kolor futra na biały.

Zbliża się Wielkanoc. W ciągu dnia chodzimy do pracy na tzw. „sniegozadierżanije”, a wieczorem w wielkiej tajemnicy zbieramy się na odmawianie drogi krzyżowej lub organizujemy wieczory poezji i śpiewu pieśni patriotycznych.

Wielkanoc. Na świąteczne śniadanie mamy kawałek autentycznego chleba, odrobinę soli i dwa jajka. Mamy również od p. Gdulewiczowej wodę święconą. Odmawiamy pacierz i w wielkim skupieniu dzielimy się „święconką”, życząc sobie nawzajem spędzenia następnych świąt w Polsce. Niestety
i następne, i dalsze trzy Wielkanoce spędzimy podobnie, na obcej ziemi. Na śniadaniu są: nas 4 osoby, pani Tomaszewska z synem i rodzicami, Tadzio Lis z matką oraz miejscowa sąsiadka, która była deportowana w roku 1936 gdzieś spod granicy polsko-rosyjskiej.

Z 15-go na 16-go kwietnia nastąpiła odwilż. Śnieg tajał, trzeszcząc niesamowicie, a całość uzupełniał niesamowity deszcz. Pływamy nie tylko na dworze, ale i w mieszkaniu. Nic dziwnego
dachy z desek przysypanych 10 centymetrowa warstwą ziemi. W pierwszych dniach maja już nic nie wskazuje na to, że kiedykolwiek był śnieg i padał deszcz. Ziemia sucha, a step pokrywa się trawą przypominającą długie, puszyste pióra. Step faluje. Dużo kwiatów. Nad stepem unoszą się duże wielobarwne motyle. Ten maj przynosi wiele zmian w moim życiu. Opuszcza nas dziadziuś wraca na Wołyń (umiera przed nastaniem Nowego Roku). W maju też zaczynam ubiegać się o tzw. pracę ciężką, pozwalającą na otrzymywanie 400 gram chleba dziennie. Powód? Siostra Irena po zatruciu organizmu zaczyna poważnie chorować na serce, a mamusia musi na jakiś czas (trwało to cztery lata) przerwać pracę i, jeśli ją podjąć, to tylko lekką, za 200 gram chleba.

W czerwcu spełnia się moje marzenie. Po podpisaniu pisma, w którym zobowiązałam się dbać o przydzielone mi zwierzęta, dostałam dwie młode, nieznające jarzma krowy oraz wóz skrzyniowy zwany przez miejscowych „bastarka”.

Ileż wylałam łez i ile nocy nie przespałam
wie tylko Bóg i ja. Uczę krowy chodzić w jarzmie, ale i ja uczę się obchodzić z rogacizną. (...) Otrzymałam pracę dwuzmianową: orka, wożenie siana i zboża. (...)

Czas pokazał, że pierwsze dwa lata „wygnania” to tylko wstępne hartowanie pod każdym względem
tak fizycznym jak i psychicznym.


Ciąg dalszy nastąpi...


Alicja Dawidowicz
Opracowania i skrótów za zgodą Pani Alicji Dawidowicz dokonał Leszek Parus
Przedruk za:
Głos Polski, Nr 33 (październik
listopad grudzień 2010)


...czytaj dalej...


 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego