Historia ciągle żywa - Zgromadzenie Księży Marianów - Tajynsza

Idź do spisu treści

Menu główne:

Historia ciągle żywa

... > Wspomnienia


"Chcielibyśmy państwu zaprezentować wspomnienia jednej z mieszkanek wsi Kalinowka. Pani Maria Pisowocka przyjechala do Kazachstanu jako pięcioletnia dziewczynka. Losy jej rodziny powoli zaciera czas, dla niej samej jednak ta historia jest ciągle żywa. Kiedy zaczynaliśmy rozmowę, pani Maria powiedziala, że zaraz się rozpłacze, ponieważ zawsze ogarnia ją wzruszenie, kiedy przypomina sobie, co musiała wycierpieć tutaj ona, jej rodzina, a także wielu innych ludzi. Warto może czasami posłuchać tego, co już przeminęło, a co nie powinno być zapomniane. Są historie, które ciągle trzeba powtarzać, trzeba zapisywać, aby nie zaginęły, aby kolejne pokolenie Polaków wiedziało, jak znalazło się w Kazachstanie.

Rozmowa z panią Pisowocką została nagrana na kasecie. Podajemy ją tutaj w oryginalnej formie, czyli jako wypowiedź ustną, która jak wiadomo znacznie różni się od tekstu literackiego. Mniemam jednak, że właśnie dzięki temu tekst ten jest o wiele ciekawszy, ponieważ będziemy mieli tu do czynienia z żywym głosem autorki wspomnień. Co prawda tekst sam w sobie nigdy nie odda brzmienia głosu, ale zawsze bardziej będziemy skłonni wyobrazić sobie, że autorka słów jest obok nas.

Pozwoliłem też sobie na dokonanie swobodnego wyboru nagrania, ponieważ choć niezwykle ciekawe jest ono zbyt długie, aby w całości znaleźć się w gazecie. Po tym, może nazbyt długim wstępie, zapraszam wreszcie na obiecaną opowieść.

M. i T.
- Czy pamięta pani jeszcze coś z tych czasów, kiedy mieszkała pani na Ukrainie?
Pani Maria.
- Bardzo mało. Strasza siostra, ta dobrze pamięta.
- Ale pani strarsza siostra żyje ciągle?
- Żyje.
- A gdzie mieszka?
- W Karagandzie. Ona była młoda, uciekła stąd. Chciała się uczyć bardzo. Chciała wyrwać się z kołchozu, to uciekła stąd.
- Ale co to znaczy uciekła, czyli co...?
- Bo to były represje u nas wtenczas. Nam nie wolno było nawet w drugie wieś wyjść, np. w Konstantinowkie. To nam trzeba było iść w komendature i prosić rozreszenie, że ja, czy tam mnie trzeba iść w Konstantinowkie. To ona uciekła od komendatury. I jeszcze jak było: ją złapali z kłoskami, była na polu, zbierała kłoski. Ja zaraz będę płakać, jak ja będę wspominać to co przeszła. Ją złapał ochrannik, który nie dawał nawet za kłoskami chodzić. Kłoski zbierali bo głodni byli. Kawałka chleba nie było. I tych kłosków pójdziesz nazbierasz, to jeszcze do domu trzeba uciekać, a jeżeli złapie ciebie ochrannik to zabierze i postawi w komendaturę w Czkałow. To ją złapali z tymi kłoskami i zawieźli w Czkałow. Jej było czternaście, może piętnaście lat. Zawiedli ją w komendaturę i jeszcze jedną. A tam siedział za stołem jakiś naczalnik i patrzy się na nie i tego, który przywiózł, pyta się: „Ty kawo mienia siuda prywios, u mienia zdies nie dzieckij sad.” Bo one jeszcze dzieci. „ Zacziem ty ich aresztował?” A moja siostra słyszy i myśli sobie: „Acha, znaczy ja tam nie bardzo trzeba w tej komedature.” I ona jedna na drugą, naczelnik gdzieś się odwrócił i one uciekły z tej komendatury.
- Pani pamięta jak tutaj przyjechała, czy tutaj były domy?
- Nic nie było, czysty step, tylko była Tarnowka. Goły step, ni drzewka. W czerwcu nas przywieźli, namioty zrobili i w tych namiotach nas, po dwie po trzy rodziny, zrzucili. Przywozili troszkę nam chleba. A jechać, jak my jechali z Ukrainy, to można było brać wszystko. Zostawili nas domy stroić, zima prędko. To tak: brali koni, zaprzęgali w jakieś takie mieszałki zrobione specjalnie i ludzie robili cegły z gliny i słomy, samany. W jedno lato ten pasiołek ludzie własnymi rękami zrobili.
Mojego tatę zabrali w Niżny Tajchił na Ural w Rosiji. Tam on na zawodach robił i bardzo głodny też był. Nocą zebrało się ich parę mężczyzn i poszli nocą ukraść groch. Groch i kartofle były niedaleko posiane tam gdzie oni robili. Poszli nocą tam ukraść trochę, najeść się choć grochu i kartofli. I był deszcz i tato zabłądził i całą noc chodził, błąkał się i namokł. A jutro jak rozwidniało to przyszedł tam do swojego barku. A suszyć się nie można, bo zaraz spytają: „gdzie ty namokł całą noc, gdzie ty był?” Trzeba iść na robotę, on poszedł na robotę i tam porobił jeszcze sutki, a na drugi dzień zachorował i tam leżał w szpitalu. Odprawili jego do domu. Umierać puścili do domu. To mama od rodziny Nowakowskich, co z nami żyła rodzina, kobieta była i troje dzieci. I ta kobieta mamie dała garnitur uczennika. Mama pieszo zaniosła ten garniturek w Tarnowkie i odmieniała na miód. Mama robiła lekarstwo z miodu, masła i stuletnika. Za rok podleczyła, że tato mógł wychodzić na ulicę. A tu przyszła na komendaturę, żeby jeszcze ostatni nabór, ostatnich mężczyzn wziąć do armi. A nasze naczalstwo kogo posłać. Kogoś ze swoich szkoda. Aha, poślemy tego, on chory,... aby kogoś posłać. I to oni posłali paru mężczyzn i tatę. To tato pojechał w Kokczetaw. Był on tam tydzień czy dwa. Trzymali jego w jakiejś kazarmi. Póki te komisje przychodzili czy można w armię brać, oni bardzo długo w tej kazarmi spali na cementowej podłodze. I tato tam przespał, jego nie wzięli, że on chory. On przyjechał do domu. Mama mówi znów trzeba coś szukać, a tato powiedział: „Mnie już nic nie trzeba”. To było w czerwcu, a w sierpniu tato umarł".


Głos Polski, Nr 9 (styczeń - luty 2005).




 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego