I więcej nic... tylko step - Zgromadzenie Księży Marianów - Tajynsza

Idź do spisu treści

Menu główne:

I więcej nic... tylko step

... > Wspomnienia


Wieś Biełojarka. Kiedyś tętniąca życiem i mająca uzasadnione pretensje do tego, by być centrum rejonu. Zamieszkiwana głównie przez Polaków i Niemców. Niemcy już wszyscy wyjechali. Kilka domów stoi zupełnie opuszczonych, widać ruiny kilku ziemianek kurczących się do ziemi, jakby na powrót chciały stać się częścią przyrody. Spotykamy się tu z kilkoma mieszkankami. Jedna z nich, najstarsza w siole, ma 98 lat i choć trudno już jej podzielić się informacjami, ze względu na wysłużony słuch i pamięć, patrzę na nią z podziwem, jak na żywy pomnik świata, który dla mnie jest odległą epoką znaną jedynie z książek historycznych.


Kmita Wiktoria (1908), Sokołowa Janina (1923), Skurżyńska Narcyza, Dawidiuk Adela (1935) oraz Bigos Aniela. Gościnne, miłe i wesołe panie opowiadają nam o czasach, które nie jeden raz w swoim życiu chciały zapomnieć. O zimnie i głodzie, o strachu i niepewności; ale wiele w ich życiu “w ciężkich czasach i w ciężkim miejscu” jest miłych wspomnień. Nie mieli zbyt wiele, ale mieli siebie i szacunek dla wszystkiego, co z trudem zdobywali, szacunek dla podstawowych wartości i rzeczy, dla których nam, którzy coraz więcej posiadamy, nie łatwo jest go czasem znaleźć. "Kiedyś ludzie byli inne” - stwierdza filozoficznie jedna z pań i co do tego, że inne znaczy lepsze, po ludzku lepsze, nie mam żadnych wątpliwości. I zostawiam jej myśl i jej język.

A
jak to się wszystko zaczęło...
Ukraina, Mysiejewka sio
ło, żytomierski rejon

"Naczalstwo
przyszło i powiedzieli: macie trzy dni, żeby wziąć wszystko, co macie. Bydło, żywność, nawet psa i kota”. Wozem zawieźli ich do stacji Emelianowka, w towarzystwie dwóch milicjantów. Tam czekał pociąg. Tylne wagony przeznaczone były na bydło, a ludzi umieszczano w innych wagonach.

Pani Aniela Bigos podaj
e konkretną datę wyjazdu z Ukrainy i przyjazdu “na Kazachstan”, a więc czas podróży. “Drugiego ijunia, a osiemnastego przywieźli. Szesnaście dni” Cel podróży - toczka numer 3 i cztery namioty. Pierwsi pieriesiliency, pierwszy transport przybył wiosną. Z całością bydła, ptactwa domowego, niektórzy nawet łóżka przywieźli. W pałatkach rozkładali swoje łóżka i tak spali, po czterech, pięciu na jednym. Samany robili i stroili chaty. Później zaczęła się praca. Plewienie grządek. “Mama szła plewić, to ja pójdę z mamą mama będzie dwa rządeczki, a ja jeden. Bo żeby dali sup, to ten sup, maminą porcję sjeła, a swoje porcje do domu przyniesiemy, bo jeszcze małe dzieci je" .

“Przywozili mąkę, to my piekli placki, kluski gotowali”. Jesienią już były chaty - samany. Okna bez ram. “Na Ukrainie były drewniane łóżka. Tu łóżka postrojone z czego się dało” - to ci, którzy nie pozwolili sobie na luksus przywiezienia łóżek.

Materace robili napychając je słomą lub liśćmi. Dwie rodziny mieszkały w jednej chacie. “Ratowali nas Kazachowie" - jak mówiono. Przywozili trzcinę żeby przesiedleńcy mieli czym palić. Ugaszczali w domach, dawali zawsze coś ciepłego do picia czy do zjedzenia, kiedy deportowanym z początku dokuczała bieda. Żywność jeszcze była z Ukrainy. Jakiś mały handel też się rozwijał. Wymieniano głównie żywność z ukraińskich zapasów i odzież, na opał.

“Na pierwsze Boże Narodzenie to był tylko płacz”- wspomina ze smutkiem pani Aniela.



W następnym roku, po przesiedleniu, już zaczęła się nauka. Po rosyjsku nauka. A w jakiejś klasie był też kazachski język. Między sobą można było mówić po polsku. Na Ukrainie uczyły się też po polsku przez chwilę, a potem zakazali. “Babcia do tej pory czyta po polsku, a po rosyjsku nie potrafi, bo ze wsi”. Z początku ciężko ich namówić do śpiewania, uśmiechają się na nasze propozycje, ale opowiadają jak śpiewali, jak z głodu śpiewali, jak przy pracy śpiewali, jak w podróży śpiewali.

Najgorsze były zimy. Ciężkie zimy, a zimą... rozpalanie żarem od kogoś z chaty, bo spiczok nie było. “Rano wstajesz, wychodzisz z domu i patrzysz u kogo to dymi”. Kiedy przy dobrym zasypaniu mama wracała z pracy “trzeba było jej przez dziurkę podać łopatkę, żeby drzwi odśnieżyła, bo nie można było wejść do chaty”. Palono grubym piołunem, trzciną i kiziakami - robionymi z krowiego gnoju - “forma z deszczółek, napakowali gnoju, upychali nogami a później schło”.

"
Babcie” mówią po polsku. Jest to specyficzny język, z naleciałościami ukraińskimi i rosyjskimi, ale jest to język polski, którym operują swobodnie. Język został im naturalnie przekazany przez rodziców, posługiwali się nim w domu. Natomiast następne pokolenia mówią swobodnie tylko po rosyjsku. Po tej małej dygresji językowej wracamy do historii ziemi kazachstańskiej, którą współtworzyli Polacy.

Wracamy 70 lat wstecz. Tajynsz
a. Dworzec kolejowy. W tym “porcie” “lądowali”. Stąd rozmieszczano ich na toczki, dużymi gruzowymi maszynami lub wozami. Tu przywieziono panią Wandę Bartosiewicz z sioła Skazińce, Jarmulinieckij rejon. Tu teraz mieszka. A wtedy, 70 lat temu wywieziono ją na miejsce - toczka numer 7: Konstantinowka. Pani Wanda żywo opowiada o tym jak życie zmuszało ich do tego, żeby sobie radzić w każdych okolicznościach.

Kiedy skończyły się zapasy ukraińskie, sadzili ziemniaki. A kiedy nie obrodziły, zabierali co kto miał (chustki, sukienki) i szli do sąsiedniej wioski wymieniać z “ruskimi” na jedzenie. Nie było czym palić, ale Kazachowie wozili drewno. Latem nowi osiedleńcy zbierali na polach kłosy, mielili i piekli chleb. Pomagali im Kazachowie. Jeden przyniósł barana, bo oni, nowi, kazachskiego przysmaku - koniny, nie jedli. I tak powoli do przodu, do celiny. Bo po celinie “stało lekcze".

Niełatwo było też zachowywać religię. Ale się udało. “Chowali się” po domach z modlitwami, starsze kobiety chrzciły dzieci. Tajynsza. Tu mieszka pani Emilia Tyszkiewicz. Tu 70 lat temu przyjechała z sioła Wielikije Kalatiency. Miała 13 lat. Zabrali 20 rodzin z wioski i powiedzieli im, że wyjeżdżają do Kazachstanu, a gdzie dokładnie, nie mówili. Wyjechali z Ukrainy 14-tego września, a przyjechali do Kazachstanu 29-tego. Wieźli ze sobą bydło, kury, worki z ziemniakami. Na stacji rozładowywano wszystko na jedną stertę. Pani Emilia wspomina rozbite naczynia. I może nie będzie niedelikatne ani zbyt patetyczne, jeżeli porównamy los przesiedleńców do losu “rozbitków”.

Końmi zawieziono ich w miejsce, które było trzynastą toczką. Ostatnią.

Tam już było kilka domów z samanu. I tam byli jacyś zasądzeni do przymusowej pracy i pomagali budować domy. Zimą przy silnych mrozach, lód był na ścianach. Ale do wiosny dożyli, a później zaczęli pracować i budować dalej.


Pani Emilia opowiada smutną historię, która jej bezpośrednio dotyczy. Co jakiś czas ślad wzruszenia niepokoi jej głos, ale nie przerywa toku opowieści. To przykład jak historia świata, albo przynajmniej tej części świata, ma wpływ na historię poszczególnych ludzi. Ile podobnych historii kryje pamięć tych ludzi? Ile z tych historii nigdy nie zostało wypowiedzianych? I może już nigdy wypowiedziane nie będą...

Pozostawmy tę historię bez komentarza. I tak, jak została opowiedziana. Prosto, naturalnie, szczerze i “chaotycznie - autentycznie”. Niech ta opowieść będzie komentarzem sama za siebie: “Ojciec pojechał po siano dla krowy, naciął wiązkę siana i wiózł, a już było późno. Przywiózł do domu, rozładował i odprowadzał konie do stajni. A tam ochrannik mówi ojcu: „Ty przyjąłeś rozkaz karmienia koni. A on odpowiedział mu, że pojedzie do domu, weźmie wiązkę siana, dlatego że w ten czas już wypędzali konie, choć zima była, konie pasły się, na noc wytłuszczali je na kowyl suche siano, które zbierali po śniegu. Ojciec powiedział, że weźmie ten kowyl i ich nakarmi, na noc im zostawi. I wziął jednego konia i pojechał do domu po to siano”. I natknął się na dwóch takich...” A ty dokąd jedziesz? I napisali zajawlienie i wszystko podali i ojcu priszyli, zamiar ucieczki. W 38 roku, piątego marca, przyszli nocą wszystko przeryli. My z siostrą (Wladą) spaliśmy na piecu, mama była w ciąży, z trzecią siostrą (Jadzią), to były ostatnie dni ciąży”. (Jadzia urodziła się 8 marca). “Oni przeryli wszystko, zabrali listy, które pisaliśmy. Na Ukrainie została jeszcze siostra mojego ojca, pracowała jako pielęgniarka i była komsomołką a takich nie wysyłali wtedy. I babcia staruszka została z nią. I często z nimi pisaliśmy, często otrzymywaliśmy listy. Ojciec z mamą byli wierzący. Ojciec zawsze czytał Biblię. Znaleźli tą Biblię i inne książki... I tak zabrali ojca nocą mama chciała mu coś przygotować, wzięła torbę, ale przewodniczący sowieta mówił, że nie trzeba niczego przygotowywać, rano będzie w domu. Rano mama poszła do rady wioski (sielsowiet), gdzie jej powiedzieli, że wszystkich wysłali do Czkalowa, a tam nie wolno iść, jeśli komendant nie wyda specjalnego pozwolenia. Poszli do komendanta, ale on nie dał żadnego pozwolenia. I tak jednej nocy zabrali więcej niż dwudziestu ludzi. W ogóle z naszego posiołka, która nazywała się Pietrowka lub trzynasta toczka, zabrali 42 ludzi.

Zabrali też przewodniczącego kołchozu, który też coś tam przewinił. I po trzech latach ten przewodniczący kołchozu wrócił i jeszcze jeden elektryk, i opowiadali jak ojciec szlochał. Dniem wyganiano wszystkich uwięzionych i kopali rowy, w Pietropawłowsku, lub gdzieś pod Pietropawłowskiem. Kopali te doły, potem rano wychodzili i jeszcze gdzieś tam przez ziemię krew się sączyła. I tak, opowiadał, kto ze strachu upadł, kogo rozstrzelali i wpadł tam..., potem zrównywali tą ziemię i jak ona zaczynała na nowo pokrywać się krwią znowu kidajut na wierzch. O tak. Potem pisaliśmy wsio z siostrą. To nam napisali, że ojciec umarł w 47 roku na zapalenie płuc. I więcej nic”.


Krzysztof Wojdyło

 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego