Menu główne:
Urodziłam się 1 marca 1924 roku Przywieziono nas tutaj z obwodu żytomierskiego. Mieszkaliśmy w Krywalskiej Hucie w rejonie gorodnickim W naszej wsi wytapiali szkło Na Ukrainie mieliśmy wielki dom. Trzeba było wstępować do kołchozu. Jeżeli ktoś tego nie zrobił, to nazajutrz rozbierali gospodarzowi dom. Widziałam takie sytuacje.
W naszej wsi nie było kościoła. Jeździłam z rodzicami do sąsiedniej wioski, która była oddalona od nas o 8 km. Do tamtejszej świątyni. Potem zabroniono nam wyznawać wiarę w Boga.
Pamiętam jak dziś, w maju przyszli jacyś ludzie i powiedzieli do moich rodziców: "Pojedziecie, daleko pojedziecie Tam nic nie ma, jeden step goły". I tak się stało.
1 czerwca 1936 toku opuściliśmy Krywalską Hutę i po 12 dniach podróży pociągiem wysadzono nas w Celinogradzie (obecnie Astana). Podstawionymi samochodami nas Polaków i Niemców rozwożono po różnych miejscach. Rodziców, siostrę i mnie przywieziono do toczki nr II, później nazwanej Kamyszcnką. Stał tutaj tylko jeden duży barak i wszystkich przywiezionych Polaków w nim ulokowano. Zaczął padać deszcz i z sufitu woda lata się strumieniami. Ludzie płakali, jeden jęk był.
Kiedy nas deportowano mama była wówczas w ciąży i w lipcu urodziła siostrę… w kazachskiej jurcie, która stała obok To były czasy! Oj. nie daj Boże przeżywać to na nowo!
Siostra po 4 latach zmarła, bo żadnej opieki lekarskiej nie było. a warunki higieniczne fatalne. Wody brakowało. Przywożono ją w beczce. Stały tu trzy jurty Mieszkali w nich Kazachowie. Przeciwko nam mc nie mieli. Oni też biedowali, Kazachowie posiadali bydło i owce. W niczym nam nie szkodzili i w niczym me mogli pomóc.
Każdy musiał wybudować sobie dom. Budulcem był saman. Jesienią przyjechali jeszcze inni zesłańcy i oni też budowali ziemianki. Żeby ogrzać ziemiankę paliliśmy w prowizorycznym piecu kamyszem (stąd nazwa wsi Kamyszenka, z ros. Kamysz to trzcina, sitowie). Wiązaliśmy go w snopki. Całą zimę tym paliliśmy. Na kamyszu też spaliśmy, bo nie było łóżek. Nie było także chleba. dawano tylko po 200 g mąki na osobę. Mama robiła z niej zacierki i placki, które piekła wprost na płycie, ponieważ me mieliśmy patelni. Moi rodzice kupili na spółkę z sąsiadami krowę. Jeden tydzień oni ją doili, drugi my. Było wtedy trochę lżej.
Przeżywaliśmy też silne burany i mrozy. Po wodę trzeba było chodzić do studni. I żeby nie zabłądzić w śnieżnej zamieci, przywiązywano się sznurkiem, wtedy była pewność, że do domu się wróci. Tak to wyglądało. Często topiliśmy śnieg, bo woda w studni zamarzała. Wiosną było dużo wody. Podtapiało chałupy i niektóre z nich rozmyły się. Ludzie płakali, chorowali i umierali -
W `36 i `37. roku nie było niczego, tylko wegetacja. Step orano krowami i zasiano trochę pszenicy ziarno mężczyźni siali ręcznie. W `38. był urodzaj. Codziennie szłam po stepie 8 km w jedną stronę, by pielić ogrody.
W domu rozmawialiśmy po polsku. Mama była "naturalną" Polką i innego języka niż polski, nie znała Modliliśmy się. W Pierwomajce była taka babka, która chrzciła i odmawiała modlitwy, kiedy księdza nie było.
W 1942 roku ukończyłam studium medyczne i zostałam pielęgniarką. Miałam wtedy 18 lat. Skierowano mnie do auła Urniek. Pracowałam 4 lata tylko z Kazachami W 1951 roku wyszłam za mąż. Mój mąż był weterynarzem. Niezła była z nas para. Ja leczyłam ludzi, a on bydło. Przeżyliśmy razem 50 lat.
Stanisława Szczawińska